My makeup!

Moja przygoda z makijażem rozpoczęła się stosunkowo niedawno. Jeszcze rok temu do makijażu służył mi jedynie podkład, czasem korektor, wosk podkreślający brwi, róż do policzków, eyeliner oraz tusz do rzęs. W większy stopień wtajemniczenia weszłam jednak obserwując koleżanki, ich triki i zawartość ich kosmetyczek. Trochę je podziwiałam, trochę zazdrościłam, a trochę też współczułam, że tyle czasu spędzają nad wykonaniem makijażu, kiedy ja byłam już w 15 minut gotowa do wyjścia. Nie miałam też zielonego pojęcia do czego służy konkretny pędzel i po co tak naprawdę warto jest mieć ich więcej niż ten jeden którego wtedy używałam, do pudru. Teraz mam ich całą gamę i chyba już coraz lepiej orientuję się w ich użytkowaniu. Wielu rzeczy wciąż się uczę obserwując vlogi urodowe, które są nieskończoną skarbnicą tutoriali makijażowych, czasem jestem w stanie przez godzinę siedzieć przykuta do monitora, z otwartymi ustami obserwując co też te dziewczyny potrafią wyczarować na swoich twarzach. Tak więc w ciągu może nieco ponad roku wkręciłam się na tyle, że zaczęłam bardziej świadomie poszukiwać produktów dopasowanych do mojej skóry oraz technik pozwalających ukryć mankamenty, a podkreślić plusy. Nigdy nie nadam sobie miana specjalistki, bo trudno o to jeśli do kosmetyków i kwestii urodowych większą wagę zaczęłam przykładać dopiero niedawno i to raczej ja powinnam się wciąż od innych uczyć, ale czemu by nie podzielić się tym co już się u mnie sprawdziło? Tak więc zaczynamy! W pierwszym poście w tej kategorii chciałabym podzielić się z Wami moimi ulubionymi produktami, którymi najczęściej wykonuję makijaż. O kresce, o którą najczęściej pytacie, szerzej o brwiach, pędzlach i technice w kolejnych wpisach.




Kącik makijażowy jest dość ważnym miejscem w moim mieszkaniu, ale wiadomo, nie najważniejszym (na pierwszym miejscu jest salon z moim stanowiskiem pracy). Kiedy wrzuciłam pierwsze zdjęcie sypialni, większość z Was była zadziwiona, że jest ona tak dziewczęca. Moje stylizacje charakteryzują ciemne kolory i dość ciężki styl, a tu nagle sypialnia, której estetyka wystroju diametralnie różni się od znanego z bloga wizerunku. Przy urządzaniu sypialni górę wzięła ta dziewczęca strona mojego charakteru, a raczej realizacja tego, o czym marzyłam jako mała dziewczynka, plus już to bardziej dojrzałe uwielbienie bieli i minimalistycznego stylu skandynawskiego. Największą ozdobą sypialni, oprócz oczywiście zabudowy łóżka jest toaletka i możliwa dzięki niej ekspozycja oraz organizacja kosmetyków - wiem gdzie co mam, nie muszę w szale porannych poszukiwań konkretnego produktu przeczesywać szuflad w całym mieszkaniu. Chociaż i tak nie mieści ona wszystkiego co posiadam i muszę dokupić dodatkowe pudełka na kosmetyki, bo od czasu przeprowadzki trzymam je w jakimś nieciekawym pudle za drzwiami. Toaletka jest usytuowana blisko okna, więc makijaż wykonuję przy naturalnym świetle, czasem włączając oświetlenie ponad nią, na pewno daje to większy komfort i kontrolę nad makijażem niż sztuczne oświetlenie w łazience.

Uwielbiam otwierać oczy na poniższy widok :)





Poniżej znajdziecie produkty, których najczęściej używam.

 MAC Cosmetics Studio Fix Fluid (126zł, pompka 24zł)

W spadku po tacie otrzymałam najgorszą cerę jaką tylko dziewczynę natura mogła obdarzyć, oczywiście w moim mniemaniu, chociaż wiem, że są o wiele gorsze. Niekończące się problemy z niedoskonałościami skóry, bardzo tłusta cera oraz powiększone pory to to od czego muszę odwracać uwagę każdego dnia. Najważniejszym więc produktem, który sprytnie wszystkich oszuka i zakryje to co spędza mi sen z powiek jest dobrze dobrany podkład. Będąc jeszcze niezbyt świadomą potencjału niektórych podkładów, używałam tych niezbyt drogich drogeryjnych i za normę uznawałam średniej jakości krycie, lekkie ścieranie się oraz błyszczenie skóry już po powiedzmy godzinie. Aż odkryłam Studio Fix MAC Cosmetics. Podkład ten jest dość ciężki i nieco ściągający skórę, więc przed jego aplikacją dobrze jest nałożyć lekki krem nawilżający i odczekać chwilę. Świetnie się rozprowadza, nie zasycha od razu po nałożeniu, tylko daje się uformować na skórze, z tym, że też nie klei się do palców już po rozprowadzeniu, bardzo fajnie się wtapia. Ma bardzo dobre krycie, jednak nie tworzy efektu maski, zwłaszcza przy dobrze dobranym odcieniu (ja używam akurat NW20). Świetnie wyrównuje strukturę skóry i jej koloryt, maskuje wszelkie mankamenty, nie zmieniając swojego koloru, nie ściera się, nie spływa, nie podkreśla suchych skórek, ani załamań. W wypadku tłustej cery największym problemem jest czas przez jaki podkład jest sobie w stanie poradzić z utrzymaniem efektu matu. Studio Fix w połączeniu z odpowiednim pudrem utrwalającym, jako jedyny znany mi produkt jest w stanie zapewnić komfort zmatowionej skóry przez kilka godzin. Mogę bezstresowo wyjść z domu i nie martwić się, że co godzinę powinnam lekko poprawić makijaż. Jedynym minusem może być chemiczny, apteczny zapach, ale można się przyzwyczaić. Dla mnie ten kosmetyk to numer jeden w kosmetyczce, bezkonkurencyjny pod względem krycia, trwałości i komfortu "noszenia".

Shiseido Natural Finish Cream (125zł), Shiseido Sheer and Perfect Foundation (150zł)

Czasem jednak są takie dni, że Studio Fix wydaje mi się zbyt ciężki i mam ochotę na coś lżejszego. Moim niedawnym odkryciem jest podkład Shiseido Sheer and Perfect, który zapewne będzie moim wiernym towarzyszem nadchodzącej wiosny. Całkiem dobrze spełnia zadania swojego poprzednika, jest jednak lżejszy, mniej widoczny na twarzy i bardziej naturalny. Ma też nieco mniejsze krycie, jest płynny i plastyczny podczas rozprowadzania, nie ściąga skóry, nie ściera się. Idealny na cieplejsze dni, kiedy chcę wyglądać delikatniej i bardziej promiennie. Efekt matu nawet w połączeniu z utrwalającym pudrem jest krótszy niż w przypadku Studio Fix i makijaż wymaga większych poprawek w ciągu dnia, ale wciąż nie jest to aż tak krótki czas jak w przypadku podkładów drogeryjnych. Zresztą, nie jest to podkład matujący, tylko nadający skórze promiennego, satynowego blasku. Czyli idealny na okres względnego spokoju z problemami cery.

Dopełnieniem podkładu jest oczywiście korektor, który stosuję do ukrycia lekkich cieni pod oczami, bo na szczęście akurat z nimi nie mam większego problemu oraz punktowo na ewentualne zmiany skórne. Od kilku miesięcy używam korektora Shiseido Natural Finish, który bardzo dobrze spełnia powyższe zadania. Jest gęsty, kremowy, wtapia się na długo w skórę, nie rozmazuje się. Do przykrycia mankamentów niezbędna jest tak mała ilość kosmetyku, że przez kilka miesięcy mam wrażenie, że zużyłam dopiero 1/5 opakowania.


Vichy Dermablend Total Body Corrective Foundation (70zł)

Podkład Vichy Dermablend dla cery tłustej łaskawy nie będzie i dziewczyny o takiej cerze muszą z nim bardzo uważać. Ja zmieniłam jego zastosowanie na punktowy korektor (odcień light), a ciemne odcienie (medium i tan) służą mi wymiennie jako kamuflaż do konturowania twarzy. Nakładam go w bardzo małych ilościach płaskim pędzlem do podkładu na linię czoła, tuż przy włosach, na boki nosa oraz poniżej kości policzkowych, aby je uwydatnić. Z tym podkładem trzeba działać niezwykle szybko, gdyż niemal od razu zasycha na skórze i bardzo łatwo o nienaturalny wygląd i widoczność kosmetyku na twarzy. W moim przypadku najlepiej sprawdza się tylko na małych partiach twarzy i wtedy nie zdradza swoich minusów. Jeśli chodzi o jego prawidłowe zastosowanie, czyli na całą twarz (a właściwie całe ciało, choć poza twarzą go nie testowałam), oferuje wysokie, wręcz genialne krycie wszelkich przebarwień i zmian skórnych (10/10), niestety mocno ściąga i przesusza skórę, a po dwóch godzinach tworzy oleistą powłokę, zbiera się w zagłębieniach, schodzi z porów i staje się tak ciężki, że ma się ochotę wytrzeć go z twarzy. Tak więc polecam go raczej jako kamuflaż do modelowania twarzy, bądź dla osób z poważnymi problemami skórnymi, które potrzebują czarodziejskiej różdżki w postaci wysokiego krycia.

Vichy Dermablend Fond De Teint Compact Creme (100zł)

Podkład Vichy Dermablend w kompakcie ma podobne zastosowanie, tylko już zupełnie inaczej wygląda na skórze. Uwielbiam to opakowanie! Podkład nie nadaje efektu maski, świetnie daje się rozprowadzić za pomocą dołączonej do opakowania gąbeczki, po nałożeniu na twarz wtapia się w skórę i tworzy całkiem naturalny matowy efekt. Ma jednak nieco mniejszy poziom krycia (nie poradzi sobie z przebarwieniami, a przynajmniej nie w takiej ilości, która pozostałaby w miarę niewidoczna), ale przez to nie jest aż tak ciężki jak podkład w płynie, przede wszystkim nie ściąga skóry.  Dobry, bo przy swoim poziomie krycia jest całkiem lekki na skórze. 

Shiseido Natural Finish Cream (125zł), MAC Cosmetics Veluxe Brow Liner Redhead (77zł), MAC Cosmetics Small Angle Brush 263 (85zł), Onyx Eyebrows Gel Corrector (10zł)

Najwięcej czasu poświęcam zazwyczaj brwiom. Kształt nadaję im za pomocą kredki do brwi MAC Cosmetics Redhead, której kolor chyba najbardziej pasuje do moich rudych włosów. Kredka jest naprawdę trwała i nie rozmazuje się, zostaje przez wiele godzin na swoim miejscu. Kształt nadany brwiom za pomocą kredki wyrównuję patyczkiem do uszu oraz korektorem nałożonym na pędzel MAC 263, który może służyć także do wypełniania cieniem brwi, bądź do rozprowadzania eyelinera. Jest dość sztywny i precyzyjny. Całość przeczesuję szczoteczką do brwi. Kiedy wybitnie nie chce mi się dopracować brwi, podkreślam je jedynie korektorem do brwi, który działa trochę jak tusz, jednak ma mniej pigmentu, jest bardziej żelowy, rozczesuje włoski i lekko nabłyszcza.

 Maybelline Eye Studio Lasting Drama Gel Liner (30zł), Maybelline Color Tattoo 24HR (25zł), Rimmel Glam'Eyes Professional Liquid Liner (25zł),  MAC Cosmetics Small Angle Brush 263 (85zł), Revlon Lash Potion Mascara Blackest Black (50zł)

Moim produktem numer jeden do rysowania kresek jest liner Glam'Eyes marki Rimmel. Ponieważ mam dość tłustą cerę miałam duży problem z dobraniem eyelinera, który nie migrowałby mi na powiece i nie rozmazywał się przez cały dzień. Od 2008 roku używam ciągle tego samego produktu, czyli Glam'Eyes. Jest niezawodny i niezniszczalny! Pozwala na bardzo precyzyjne nadanie kształtu kreskom oraz ich wypełnienie. Całkiem szybko zasycha i na powiece jest w stanie przetrwać bez żadnych poprawek około 14h. Jeśli ktoś zapytałby mnie bez którego kosmetyku nie mogłabym się obejść, zdecydowanie odpowiedziałabym, że bez tego tuszu do kresek. Aż się boję pomyśleć, że kiedyś Rimmel mógłby go wycofać ze sprzedaży :)

Czasem coś mnie podkusi, żeby sprawdzić inne eyelinery, jednak żaden nie dorównuje trwałością Rimmelowi, więc to fajna zabawa, ale tylko na około 3h.

Tuszy do rzęs także testuję sporo, obecnie tkwię w przyjaźni z Revlon Lash Potion. Fajnie podkreśla i pogrubia rzęsy, nie skleja ich, jest wyraziście czarny, a co dla mnie najważniejsze, nie kruszy się i nie pozostawia śladów ani na górnej, ani na dolnej powiece. Łatwo się zmywa płynem micelarnym.

MAC Cosmetics 34 Lash (58zł), Duo Adhesive (40zł)

Nigdy nie zapomnę moich pierwszych eksperymentów ze sztucznymi rzęsami. Zachęcona pozytywnymi opiniami, jako pierwsze rzęsy do testów kupiłam od razu rzęsy MAC Cosmetics, obejrzałam kilka tutoriali i uznałam, że obędzie się bez testów, bo to przecież banał. Pierwszy raz za przyklejanie wzięłam się tuż przed wyjściem, kiedy mi się spieszyło. Owszem, z prawym okiem całkiem szybko sobie poradziłam, jednak do lewego próbowałam ze 30 razy przykleić rzęsy, aż w końcu oderwałam kilka włosków pensetą i z nerwów rozerwałam je na strzępki. Nie polecam więc pierwszych prób na szybko. Rzęsy najlepiej przyklejać na spokojnie, przy powiększającym lustrze, blisko twarzy. Teraz już doszłam do wprawy i przyklejenie wachlarza rzęs zajmuje mi dosłownie chwilę. Chociaż nie chce mi się tego oczywiście robić codziennie, doklejanie rzęs zostawiam na wyjątkowe okazje. Od czasu pierwszych prób ze sztucznymi rzęsami, zostałam już z MAC-iem i nie testowałam rzęs innych firm. Minusem jest cena, chociaż dbając o nie, ściągając klej po każdym użyciu, układając je w pudełeczku, aby nie straciły kształtu, mogą posłużyć naprawdę długo (są wielokrotnego użytku). Ostatnio jednak weszłam do sklepu, zagadana z kolegą, wzięłam kształt, który mi odpowiadał, a rzęsy w domu okazały się brązowe, więc uważajcie na kolory!

Do przyklejania rzęs używam kleju Adhesive. Nie uczula, trzyma rzęsy na swoim miejscu przez wiele godzin, a później łatwo go ściągnąć z rzęs jednym ruchem. A co najważniejsze, po zaschnięciu staje się bezbarwny.


 Chanel Rouge Allure Velvet L'Eclatante 42 (135zł)

Moja ulubiona szminka to zdecydowanie Chanel Rouge Allure Velvet L'Eclatante o numerze 42. Przed jej nałożeniem warto wykonać peeling ust, aby pozbyć się skórek, bo niestety je podkreśla, ale za to po nałożeniu pędzelkiem zostaje na ustach bardzo długo, mam wrażenie, że nawet dłużej niż nakładana bezpośrednio na usta. Można jeść i pić, a kształt ust i pigment pozostają na swoim miejscu. Jest bardzo miła w "noszeniu", bardzo kremowa, delikatna i satynowa. Ma lekko matowe wykończenie, a ponieważ ja nie do końca takie lubię, to zawsze dopełniam ją muśnięciem błyszczykiem na środkową (górną i dolną) część ust.

IsaDora Multi Vitamin Gloss (55zł),  Shiseido Perfect Rouge RS452 Tulip (105 zł)

Jeśli szukacie trwałej, a błyszczącej szminki to Shiseido Perfect Rouge będzie idealna. Nie wymaga żadnych zabiegów przed nałożeniem, bo tuszuje wszystkie skórki i mam wrażenie, że nawilżą usta. Jest bardzo trwała, przyjemnie śliska, nie migruje, a przede wszystkim pięknie lśni na ustach.

Vichy Dermablend Fixateur Poudre (80zł), Shiseido Translucent Loose Powder (175zł)

Odpowiedni puder to chyba najważniejsze wykończenie całej pracy nad makijażem. Ja mam dwa ulubione, Vichy Dermablend i Shiseido. Najlepsze połączenie, jakie kiedykolwiek przetestowałam to kombinacja podkładu MAC Studio Fix wraz z pudrem Vichy Dermablend. Nawet tłusta cera zostaje w 100% ujarzmiona, a makijaż przetrwa nawet całonocną imprezę. O dziwo, nadaje się także na dzień i ten zestaw właśnie najczęściej mi towarzyszy, ratując codziennie przed widmem błyszczącej skóry. Puder Dermablend właściwie z każdym podkładem dobrze zareaguje i utrzyma mat. Nie nadaje koloru, nie zmienia koloru podkładu, nie tworzy sztucznego efektu mąki, a co najważniejsze utrzymuje podkład na swoim miejscu przez wiele godzin. Dla mnie ideał w 100%! O Shiseido można powiedzieć praktycznie to samo, jednak słabiej radzi sobie z długotrwałym matowieniem skóry - przy mojej cerze są to dwie godziny, potem muszę często poprawiać makijaż.


Bobbi Brown Shimmer Brick Rose (219zł) 

Największa błyskotka w mojej kosmetyczce! Produkt już tak naprawdę kultowy, jako pierwszy kojarzący się z marką Bobbi Brown i najbardziej rozpoznawalny. Na początku podeszłam do niego dość sceptycznie, bo każdy rozświetlacz z jakim miałam do tej pory do czynienia działał niczym perłowy cień do powiek, z którym bardzo łatwo można było przesadzić i już jedno muśnięcie pędzlem potrafiło zamiast rozświetlić, nadać efekt pobłyskującej bombki w kontraście z matowym wykończeniem całej twarzy. A jednak już po pierwszym użyciu okazało się, że to strzał w dziesiątkę. Każda paletka składa się z 5 odcieni, ja wybrałam kostkę Rose, która zawiera i róże i brązy, a także klasyczny biały rozświetlacz. Gama odcieni pozwala na bardzo szerokie zastosowanie produktu. Jeśli zdecydujemy się na jeden kolor, może służyć jako cień do powiek, i to w 5 odcieniach, rozświetlacz pod oczy, delikatny róż do policzków (bądź wykończenie po nałożeniu różu), bronzer, a można także musnąć nim dekolt. Nieważne na jaką kombinację kolorów się zdecydujesz, efekt zawsze wyjdzie świetny. Produkt zawiera optymalną ilość perłowych drobinek, naprawdę ciężko z nim przesadzić, stapia się ze skórą tworząc bardzo naturalny efekt opalenizny i świeżego blasku. To taka wisienka na torcie całego makijażu.

Na dziś to już wszystko, wrócę niedługo z kolejnymi wpisami z tej kategorii!

Cosy & sporty

Uwaga, wracam z nową fryzurą. Tylko nie marszczcie czasem nosa i nie pukajcie się w czoło po przeczytaniu tych słów, a zwłaszcza zerknięciu na zdjęcia, bo dla mnie ścięcie 10 centymetrów to jak totalna metamorfoza. I to przypłacona wielokrotnymi zawałami na widok każdego opadającego na posadzkę kosmyka. Zrobiłam okrutną krzywdę końcówkom niezbyt łaskawym traktowaniem i musiałam się z nimi pożegnać, z niemałym bólem serca, ale po farbowaniu, cięciu gorącymi nożyczkami (thermo cut), maskach, odżywkach, włosy wyglądają jak nowiutkie i zdrowe. Włosy jednak tematem numerem jeden będą innym razem :)

O płaszczu maxi zapomniałam na ponad rok, a przecież wcale się nie zestarzał, wariacje na jego temat pojawiają się w każdym sezonie, a w tym chyba w jeszcze bardziej nasilonym stopniu (Louis Vuitton, Miu Miu, Alexander Wang, DKNY, Gareth Pugh, a przede wszystkim na ulicach i u moich ulubionych blogerek). Tym bardziej cieszy mnie odkurzenie rzeczy, która leżała jakiś czas w szafie i odświeżona fascynacja, zamiast zakupu zupełnie nowej. Kojarzy mi się z niezobowiązującymi, obszernymi, ciężkimi, trochę sportowymi okryciami wierzchnimi z lat 80'. W podobnym klimacie pozostaje też dzisiejszy wpis. Nie wyobrażam sobie innego połączenia jak ze sneakersami, które odjęły nieco ciężkości. Lubię też mieszać rzeczy unikatowe z sieciówkowymi - tym razem padło na wygodę z Croppa, którego rzeczy jak widać można zestawić w nieco inny niż stereotypowy sposób.






eXTReMe Tracker
 
© 2010 PaniEkscelencja | Powered by Blogger Template